„...A
oto jeszcze inna
opowieść. Jadąc traktem z Zamościa
w kierunku Kryłowa, mija się pocięte miedzami pola, samotne grusze i
kępy wierzbowe na rozległych łąkach. Ktoś, kto nie zna tej okolicy,
pomyśli o monotonnej, chociaż malowniczej równinie.
Tymczasem tuż pod Kryłowem, nie więcej niż sto metrów od
traktu,
zetknąć się można ze swego rodzaju fenomenem - zapomnianym sanktuarium.
Miejsce, o którym opowiem, stanowiło niegdyś cel wielu
pielgrzymek ludzi zamieszkałych z tej i z tamtej strony Bugu. Zjawiali
się tu pątnicy z Łucka i Białej Podlaskiej,z Krzemieńca i Kamieńca.
O bogactwie pejzażu - o czym wspomniano -
świadczy jego
tworzywo: teren płaski lub sfalowany, drzewa, woda, niekiedy kamienie.
Z tych elementów Matka Przyroda buduje kulisy naszego życia.
W
miejscu, które odwiedzimy, tych elementów
nagromadziło
się sporo i to na niewielkiej przestrzeni.Jest więc obłe zbocze
wzgórza przylegające do rozległych łąk. Wzniesienie kończy
się
dość stromym cyplem, u którego podnóża bije
źródło. Kiedyś, trzydzieści lat temu, gdy rysowałem to
miejsce,
zafascynowała mnie obłożona kamieniami szczelina w stromym zboczu.
Płynęła stamtąd zimna krystaliczna woda. Zadziwiał jej dostatek.
Płynęła w dzień i w nocy, nieprzerwanym strumieniem pokonując pierwszą
przeszkodę, jaką był długi granitowy kamień, przypominający wydeptany
próg. Na nim zostały wyryte niegdyś zlizane przez wodę ,
tajemnicze znaki. Czytelny był jedynie ostatni - przedstawiał ludzkie
oko. Po pokonaniu tego głazu woda formowała strumyczek, ponad
którym biegła droga ułożona była z dyli.
W niewielkiej odległości za mostkiem i drogą,
strumyczek
rozlewał się w dwie sadzawki. Pierwszą z nich, kwadratową, nazywano
„świętą wodą”, druga była zwyczajnym stawem rybnym.
Brzegi
pierwszej obudowane były omszałymi bierwionami, tworzącymi coś na
podobieństwo zrębu izby. Piaszczyste dno sadzawki oglądane z
góry wydawało się jakby położone tuż nad powierzchnią
wody.Było
to jednak złudzenie, w istocie zagłębione było ono prawie na dwa metry.
Ciekawe że w „świętej wodzie” nie widziało się
żadnego
wodorostu, najdrobniejszej roślinki. Bujne trawy ramowały konstrukcję
od zewnątrz.W ścianie sąsiadującej ze stawem urządzono zmyślne
stawidło, tędy z sykiem i pluskiem nadmiar wody przelewał się do
sąsiedniego rozlewiska, obrośniętego oczeretami i tatarakiem. Toń tego
stawu zakrywała częściowo rzęsa wodna , którą rozsuwały
karpie
pływające tuż pod powierzchnią wody.Od strony wschodniej, kryłowskiej,
do stawu przylegały trudne do przebrnięcia zarośla. Tu, w kępach
ciemnozielonego sitowia, miały swe mateczniki kurki wodne i derkacze.
Kępy skarlałych wierzb tworzyły zielony kołtun rozsiadły na moczarach i
soczewkach bagien. Całe to mokre królestwo otaczały topole
olbrzymy, takie piętrowe gmachy zieleni- gdzieś tam na poddaszu bratały
się już z obłokami.
Topole są gadatliwe, szemrzą i szeleszczą nawet w
dzień
bezwietrzny. Na nich przesiadywały stada żółtych wilg,
ptaków również gadatliwych, które
odlatują od nas
najwcześniej, bojąc się chłodów jesieni. Wokół
topolowej
kępy i stawów rozciągały się łąki i mokradła, po
których
kroczyły dziesiątki bocianów. Był to wszakże ledwie opis
tego,
co znajdowało się tuż ponad źródłem. Tu wiekowy płot otaczał
niewielki skrawek pochyłej ziemi.
Gęstość i wiek rosnących olbrzymów
świadczyły, że
jest to miejsce szczególne. Tuż za bramą ogrodzenia
wchodziło
się jakby do wnętrza budowli. Zielona kopuła drzew sprawiała, że
panował tu półmrok. Uwagę zwracał dąb starzec, o
pomarszczonej i
omszałej korze. Jeden z jego konarów, nakrywał
półkolistym łukiem wyodrębnioną przestrzeń, sprawiając, że
inne
gałęzie musiały podporządkować się tej podporze. Porównanie
do
kopuły wcale nie było literackim skojarzeniem. Konary
klonów,
jaworów i jesionów, oparłszy się o mocarny dębowy
konar,
tworzyły przestrzeń niemal geometrycznie doskonałą.
W środku tej osobliwej kaplicy, na splantowanej platformie stał pomnik,
a właściwie cała konfesja. Na kamiennym cokole, do którego
prowadziły ceglane schody, królował posąg świętego Mikołaja,
patrona podróżnych. Obok niego klęczały dwa aniołki. Na
specjalnym wyniesieniu ustawiono realistycznie wyrzeźbiony kosz. W jego
wnętrzu ktoś nieświadomy mógłby dopatrzyć się ułożonych
owoców. Kiedyś jednak wyraźnie widać było, że są to
dziecinne
główki. Wszystko to nie stanowi na razie żadnej rewelacji :
kamienne ucieleśnienie słynnej legendy o świętym biskupie i
niewiniątkach. Taki kosz jest atrybutem wyobrażenia tego świętego.
Rewelacja zaczyna się po prawej stronie figury. Tu ustawiono rzeźbę,
która pochodzi z innego czasu i innej parafii. Wyobraża ona
siedzącego na tylnych łapach wilka. Nie lwa, nie niedźwiedzia lecz
wilka. Kto i kiedy dostawił go do św. Mikołaja ? A może inaczej... Kto
umieścił świętego przy niewątpliwie starszym kamiennym zwierzęciu, tego
nie dowiemy się zapewne nigdy. Tuż naprzeciw wilka stała wkopana w
ziemię potężna dębowa kłoda, do której przymocowano
zamczystą,
ręcznie kutą skarbonkę, zamykaną na wielką, również ręcznie
wykutą kłódkę.
Wszystko było tu tajemnicze i tchnęło zagadkowym
pięknem.
Święty spoglądał na świat spojrzeniem obojętnym a właściwie
nacechowanym nadzwyczajną ciekawością. Takie spojrzenia zapamiętałem
rysując w Kairze staroegipskie sarkofagi. Wilk z kolei patrzył na świat
zuchwale. Jego rozwarty pysk pomimo zatarcia
szczegółów
przez czas, miał w sobie tyle realizmu i grozy, że oglądający go nie
zdziwiłby się, gdyby z tej paszczy i jęzora ściekać zaczęły pasemka
wliczej śliny. Ktoś zapalił woskową świecę we wgłębieniu głowy
zwierzęcia. Płomyk pełgał i chwiał się. W tym czasie wiatr zaskowyczał
w dębowych konarach i jakiś wielki ptak sfrunął bezszelestnie ku
tarninowym chaszczom.
Tak zapamiętałem i opisałem to miejsce w roku
1950. Wtedy
nazywano je jeszcze Wilczym Uroczyskiem. Po trzydziestu paru latach
znalazłem się tu powtórnie i po to, by pokłonić się
świętemu, i
po to, by ocenić, co zmieniło się prze ostatnie lata. A więc :
wymieniono płot - to mała strata. Burze połamały niektóre
drzewa, inne wycięto. Źródło ujęte zostało betonową
cembrowiną,
przekształcono stawy. Prastary pomnik i dąb pozostały. Jedynie jakiś
złodziej lub kolekcjoner ukradł ów pień z kutą skarbonką i
kłódką. Wszystko wokół przeobraża się, aż dziw,
że wilcze
uroczysko uległo tylko tak niewinnym zmianom. W tym konkretnym
przypadku nastąpiło inne i to niecodzienne zjawisko - to miejsce
pozbawił czas świętości.
Czy świętość miejsca potrafi ulec aż takiej degradacji, a jeśli już, to
dlaczego?
Na
początku naszego stulecia, ale już po roku
1905, w Kryłowie poza kościołem katolickim istniała, zburzona
później,
cerkiew prawosławna; stała na wygonie. Proboszczem katolickim był
wówczas ks. Dębowski. Szef cerkwi, batiuszka prawosławny,
miał dwa
nazwiska: Kłyś i Pasternak. Jedno z nich - nie wiadomo które
- było
tylko przezwaniem. Ludzie bojąc się obrazić popa nazywali go po prostu
Iwanem. Niebagatelną sprawą dla przedstawionej tu opowieści będzie
stwierdzenie faktu, że ks. Dębowski z popem (lub ojcem Iwanem), żyli w
zgodzie, razem odbywali spacery, wspólnie popijali wino, raz
cerkiewne,
to znów kościelne. Jedyną kością niezgody pomiędzy nimi było
wilcze
uroczysko, a właściwie dochody, które przynosiło. Zdarzały
się dni
takie, że ani wilka, ani św. Mikołaja nie można było dostrzec. Cała
konfesja oblepiona była mokrymi prześcieradłami, lnianymi chustami i
ręcznikami. W skarbonce uzbierało się kilkadziesiąt rubli. Miedziane
kopiejki Żyd zamienił na srebro i złoto. Sprawa tych
dochodów musiała
zostać jakoś rozstrzygnięta.
Było to 8 maja 1911 r.
Wtedy właśnie wypadał wedle cerkiewnego kalendarza odpust w
Szychowicach (stała tam kiedyś piękna świątyńka). Częścią składową
uroczystości była procesja prawosławnych do sanktuarium św. Mikołaja.
Tego samego dnia jednak ks. Dębowski postanowił święcić pola.
Zapowiedział ponadto, że jest to dzień św. Stanisława, patrona
Królestwa Polskiego. Proboszcz wezwał wiernych, by w
uroczystej
procesji nawiedzili figurę świętego Mikołaja, który też był
biskupem.
Tak więc w kierunku wilczego uroczyska ruszyły dwie procesje: katolicka
z Kryłowa i prawosławna z Szychowic. Niechże dalej opowiada
mój
dziadunio: ...Znam sprawę z relacji pana Karola
organisty, który sam
parę guzów do domu przyniósł. Ks. Dębowski
rozpoczął nabożeństwo
litanią i antyfoną. Zaraz później przemówił do
ludzi: - Kochani.
Brońcie swego świętego, swego wilka i tej cudownej wody. Od was zależy
do kogo będzie należała. Jeśli zwyciężycie złe siły - a Bóg
jest z wami
- sprawę wygramy. Inaczej...
Tu rozłożył ręce i niczego
więcej nie powiedział. Tuż obok znajdowała się leśniczówka,
tam
poszedł. Wtedy jeszcze gęsty las dochodził do samego źródła.
Ludzie
zaczęli odmawiać różaniec, byli w połowie, gdy na drodze z
Szychowic
pojawiła się procesja prawosławnych. Śpiewy tamtych złączyły się wnet z
pacierzami katolików. Prawosławni czekali jakiś czas. W
końcu z ich
tłumu zaczęły padać pytania, a później pogróżki:
“Dajte i nam
pomołytysia”. “To nasz światyj Nikoła i światyj
wowk”. “Ne spywajty
wże”. “Zomowczyte! Teper my budymo
mołotysia”. (Prawosławni dopominali
się o swego świętego, prosili by katolicy im ustąpili miejsca). W
odpowiedzi katolicy zaintonowali godzinki - wtedy batiuszka z Szychowic
zawołał wielkim głosem: - “Wo imia swiatoj Bohorodyci. Byjte
ich...”
Teraz już ja będę opowiadał: Żeby
ów batiuszka
znany był
z imienia i
nazwiska, można by go okrzyknąć prekursorem tych ukraińskich księży,
którzy podczas okupacji całkiem podobnie krzyczeli,
nawołując w imię
Bogarodzicy do mordowania Polaków. To gdzieś wtedy, przed
pierwszą
wojną światową zaczynało się. Rozmodleni katolicy na takie
“dictum
chwycili drążki feretronów. Prawosławni odrywali sztachety z
płotu,
Zaczęła się fanatyczna walka. Bili się mężczyźni, targały za włosy
kobiety, drapały się po twarzach dzieci. Jak kopie krzyżowały się
drzewca chorągwi. Zamiast modlitw słychać było jęki, przeklony i bojowe
zawołania. Polała się krew, chociaż nie użyto ani noży, ani broni
palnej. Wielu walczących wtoczyło się do świętej wody wołając: - Zaraz
okaże się, czyj Bóg jest mocniejszy? Ranni ukryli się w
wiklinach. Ktoś
zemdlał z bólu czy przerażenia. Walka trwała ponad godzinę.
Uciekających traktowano jak dezerterów i kazano wracać, i
bić
przeciwników. Batiuszka złotym krzyżem błogosławił swoich,
organista aż
zachrypł od zachęcania do boju katolików. W pewnej chwili
zauważono, że
od strony Kryłowa nadciąga odsiecz. Byli to unici z Pryhoryłego. W
czasie próby opowiedzieli się po rzymskiej stronie i oni
ponoć
zadecydowali o zwycięstwie. Widząc, co się święci pop zawołał: -
“Ditunki wtykajte”. Uciekajcie dziateczki!
Prawosławni wycofali się. Tę
bitwę wygrali zdecydowanie Polacy. Po skończonej akcji zjawił się ks.
Dębowski, zaintonowawszy pieśń “Kto się w opiekę”
poprowadził procesję
ku Kryłowowi. Wprawdzie niektórzy szli kulejąc, paru
wieziono na
wozach, ale na posiniaczonych twarzach malowała się duma.
Zwyciężyli."
Cytat
z książki „Opowieści o polskich kapliczkach”-Wiktor
Zin
Kraków-2004