70 rocznica burzenia cerkwi prawosławnych
W tym roku mija
70 rocznica tragicznego wydarzenia jakim było zburzenie 127 świątyń
prawosławnych na Lubelszczyźnie.
Rok 1938 był
„zgubnym finałem” polityki władz państwowych, które
od początku II Rzeczpospolitej dążyły do ograniczenia stanu posiadania
i wpływów jakie miał kościół prawosławny. Przejawiało się
to w przejmowaniu majątków, niektórych cerkwi a także
administracyjnym ograniczaniu liczby parafii. Akcję burzenia cerkwi
prowadzono od połowy maja do połowy lipca 1938 roku. Zarządzenia w
sprawie burzenia cerkwi wydawały powiatowe komitety koordynacyjne, z
którymi współpracowali starostowie. Nad całością czuwał
Kierownik Akcji Koordynacyjnej na b. Chełmszczyznę. Do 21 maja 1938
roku był nim gen.B.Olbrycht, a po nim nowy dowódca 3 Dywizji
Piechoty Legionów płk Marian Turkowski. Rozbiórki
dokonywali wynajęci robotnicy, w większości pod ochroną wojska i
policji. W trakcie burzenia cerkwi ludność prawosławna gromadziła się
licznie wokół swoich świątyń. Z płaczem lub w milczeniu
obserwowano ich rozbiórkę. Do czynnej obrony cerkwi doszło w
Małkowie. Ludność broniąca cerkwi została pobita a sprawa znalazła
swój finał w Sądzie Okręgowym w Zamościu. Sędzia pomimo
nacisków politycznych uniewinnił broniących swojej świątyni
mieszkańców Małkowa.
Bardzo ciekawy
materiał możemy znaleźć w Wiadomościach Londyńskich z 26 maja 1962
roku. Jest to reportaż nadesłany przez Eustachego Świeżawskiego,
który w pamiętnym 1938 roku był właścicielem Hołubia (obecnie
Gołębie).
„ANI GUZIKA" (fragment)
Tylko ja jeden w tej wsi
(Hołubie) miałem telefon. Wieś prawie czysto ukraińska, pięć rodzin
polskich, leżała w szerokiej dolinie Bugu, okulona z jednej strony
wysoką, ale niestromą skarpą, z drugiej leniwą, łagodną rzeką, wijącą
się niezliczonymi skrętami poprzez płaskie, szerokie łąki. Na cyplu
wyżej położonym, wrzynającym się w nadbrzeżne pastwiska, na wprost mego
domu, który stał na wyniosłym brzegu skarpy, szarzała stara
drewniana cerkiew.
Lato było
upalne, to lato 1938 roku. Wśród dzwoniącej ciszy czerwcowego
przedpołudnia pracowałem w moim gabinecie, gdy gwar głosów za
oknem kazał mi wstać od biurka i przejść przez sień do drzwi
wchodowych. Kilkunastu moich sąsiadów, chłopów
ukraińskich, stało przed schodami. Zaproszeni przeze mnie wypełnili
gabinet. Oczy ich, przerażone, niepewne, a zarazem jak by czegoś
wyczekujące, skierowały się na czarny sprzęt, wiszący na ścianie: na
telefon. –W jakiej sprawie? – spytałem.
– Policja przyjechała do wsi – odpowiedział głosem jakby
trochę zdyszanym i schrypniętym stary Pańko Gurskij, dawny ławnik,
piękny, postawny chłop, o szarych oczach, ciemnym, krótkim
wąsie, a mlecznobiałej, kędzierzawej czuprynie. – Przyjechali
awtami, przywieźli drabiny, jak strażackie, haki; no i karabiny
maszynowe mają. Mówią, że cerkwu naszu mają rozkaz rozwalić.
Panie, czy to może być?! Wy macie telefon, znacie się z panem starostą,
zapytajcie go, co to znaczy. A jeżeli prawda, to może coś się da
poradzić, odłożyć albo co...? Jakże to mogłoby być? Cerkiew, dom Boży,
pradziad pana ją stawiał, sto pięćdziesiąt lat stoi, za polskich
czasów uniacka była, a teraz by polski rząd...? Jakże to...?
Znieruchomiałem, zaskoczony. O takich zamiarach nic nie słyszałem.
Mieszkałem wprawdzie daleko od miasta powiatowego (Hrubieszów),
stolicy jednego z południowych powiatów Ziemi Chełmskiej, ale
sympatycznego, towarzyskiego starostę, majora w stanie spoczynku,
znałem dobrze, rozmawiałem z nim nieraz o trudnościach
współżycia dwóch narodowości, osiadłych od wieków
w tym zakątku, a mimo to nie uprzedził mnie o możliwości takich
poczynań, chociaż niedawno zetknął się ze mną na posiedzeniach komisji
sejmiku. Przed sobą widziałem podniecone twarze, wpatrzone we mnie i w
telefon. Wiedziałem, że stary ławnik nigdy niczego nie mówi na
wiatr; wierzyłem, że naprawdę właśnie tak widział i dokładnie to
słyszał. – Połączę się zaraz z panem starostą. Słuchajcie
wszyscy, jak będę rozmawiał. Dowiemy się prawdy. Połączenie otrzymałem
szybko; rozmowa była krótka. Starosta potwierdził wiadomość.
Wczoraj, mówił, rozebrała policja już kilka cerkwi, to idzie
prędko, mają dobrych fachowców; dzisiaj kolej na waszą wieś i
kilka sąsiednich. Oczywiście, do rozbiórki przeznaczone są
cerkwie nieużywane, opieczętowane. Według umowy z metropolią
prawosławną pozostaje jedna cerkiew na gminę, parafialna, obecnie
czynna. Na moją uwagę, że cerkiew w naszej wsi pozostaje pod
opieką konserwatora, jako zabytek budownictwa drewnianego z końca XVII
wieku, odpowiedział, że niestety to jej nie ocali. Ubolewał nad tym,
jego zdaniem, nie przemyślanym rozkazem, ale rozkaz jest, rozkaz z
województwa, rozkaz do pilnego wykonania – musi go szybko
wykonać. Rozmowa skończyła się. Moi sąsiedzi, ludzie starsi,
którzy w tej cerkwi byli chrzczeni, w niej brali śluby, w niej
chrzcili swoje dzieci, których ojcowie bronili jej za carskiego
prześladowania unii, patrzyli tępo przed siebie. Ich serca kurczyły się
z bólu, tak jak i moje, ich czaszki rozsadzały myśli, zapewne
bardzo do moich podobne. Mieli dotychczas nadzieję, że ta
zapieczętowana przez władze cerkiew jednak kiedyś otworzy się na
przyjęcie ich, wiernych chrześcijan, starali się o to usilnie, także za
moim pośrednictwem, w województwie... Nie chcieli bezbożnictwa
młodych... Do cerkwi parafialnej, do wsi gminnej, było osiem
kilometrów, przez lasy, w deszcze nieprzebytą, błotnistą drogą.
Może raz do roku, albo dwa, na Boże Narodzenie lub na święto Jordana
ktoś tam chadzał; jak się żenił, jak chrzcił... Ale na co dzień
wyrastał ich dzieci dziko, bez Boga. Pożegnaliśmy się, wyszli.
Stanąłem przy oknie i patrzyłem na odległą o niecałe pół
kilometra cerkiew. Zobaczyłem zajeżdżające samochody, zbierający się
tłum. Po chwili biegłem tam i ja. Szła cała wieś. Szły kobiety z
dziećmi na rękach, ze starszymi dziećmi przy spódnicach;
dziewczęta, chłopcy i młodzi mężczyźni w koszulach mokrych od znoju
polnej pracy; starzy gospodarze, rośli, wąsaci, w czapkach mimo upału.
Przyłączyłem się do nich. Wiedzieli, że jestem katolikiem, że
kieruję Akcją Katolicką w powiecie, ale czuli, że łączy mnie z nimi i
chrześcijaństwo, pojęte jako wiara w jednego Boga w Trójcy i
jako ład moralny w doczesności, i cienie dziadów, którzy
tę cerkiew wznosili, i wreszcie stary duch tej wspólnej ziemi,
duch Rzeczypospolitej. Przyjęły mnie więc załzawione spojrzenia, pełne
zrozumienia, dlaczego tu jestem; nie zdziwione, ale przeciwnie,
mówiące: jesteś z nami, tak trzeba. Cerkiew była otoczona
szeregiem ludzi w granatowych mundurach. Dwa karabiny maszynowe groziły
tym, którzy chcieliby ich czynnościom przeszkodzić. Długie
drabiny stały oparte o szare, modrzewiowe ściany, a na omszałym
gontowym dachu uwijali się ludzie z siekierami, odbijając krokwie i
zakładając mocne grube liny. Tłum zbierał się wkoło, gęstniał i stał
milczący. Ludzie z dachu zsunęli się po drabinie i odstawili je. Końce
zwisających spod okapów lin przymocowali do samochodów.
Motory zawarczały na pełnym gazie. Rozrywane wiązania starych
zrębów zatrzeszczały, załamały się z hukiem, ściany zachwiały
się. Ale nim runęły, padł na kolana tłum i jęk przeciągły, szloch i
zawodzenie zagłuszyły grzmot walącego się na stos belek dachu. Piękne
rajskie wrota z lipowego drzewa, oryginalne dzieło miejscowych snycerzy
z XVIII wieku, malowane i złocone, leżały połamane. Tłum klęczał,
modląc się i płacząc. Ludzie w granatowych mundurach i ci z siekierami
zabierali karabiny maszynowe, narzędzia, liny, składali drabiny i
wsiadali do samochodów. Odjeżdżali, by dalej wypełniać rozkazy.
Nazajutrz rano przyjechał nasz proboszcz (Ks.Al.Chawryluk). Parafia
katolicka miała swój kościół i plebanię w miasteczku
nadbużańskim (Kryłów), głośnej ongiś siedzibie wojewody
poznańskiego Jana Ostroga, statyty, humanisty i autora „Myślistwa
z ogary”. Młody, bardzo bystry i gorliwy proboszcz był wzburzony.
Opowiedział mi, że cerkiew filialna (Prehoryłe), nie parafialna, ale
używana, stojąca o kilkaset metrów od jego plebanii, została
również zburzona wśród dramatycznych okoliczności.
Proboszcz prawosławny (Ks.Wł.Artecki), który w tej cerkwi
odprawiał nabożeństwa, jako w swojej filii, przestrzeżony, że grozi jej
także zburzenie, konsekrował w przeddzień chleb i wino i pozostawił je
na ołtarzu. Policjanci, eskortujący rozbierających cerkwie
rzemieślników, poinformowani o tym przez sołtysa owej
miejscowości, Polaka i katolika, wyłamali drzwi wejściowe i przekonali
się o prawdziwości doniesień. Pojechali więc samochodem do odległej o
dziesięć kilometrów prawosławnej parafii (Szychowice). Jej
proboszcz oświadczył im, że nie posłucha rozkazu, nie ubierze szat
liturgicznych i nie pójdzie z nimi, by usunąć lub spożyć Ciało i
Krew Pańską. Założono mu kajdanki, siłą ubrano go w szaty obrzędowe,
zawieziono na miejsce i biciem zmuszono do zabrania Sakramentu z
Ołtarza. Cerkiew zburzono. Nasz proboszcz czuł pełną jedność
chrześcijańską z popem prawosławnym. Płakał ze wstydu i oburzenia. Może
słusznie... „
Na naszym
terenie zburzono wszystkie cerkwie za wyjątkiem szychowickiej.
Rozebrano cerkwie w Kryłowie, Hołubiu, Kosmowie, Małkowie, Łaskowie,
Prehoryłem.
O zagadnieniach
związanych z całą akcją polonizacyjno-rewindykacyjną możemy przeczytać
w książce: Grzegorz Jacek Pelica "Kościół Prawosławny w
Województwie Lubelskim1918-1939"
Lublin 2007
8 czerwca 1938 roku kryłowska cerkiew podzieliła los pozostałych.
Zdjęcia z burzenia kryłowskiej
cerkwi zostały umieszczone na naszym portalu już wcześniej i możemy
obejrzeć je również na naszej stronie:
Burzenie cerkwi w Kryłowie i Prehoryłem
(kliknij w fot., aby przejść)